Stracony weekend

Zanim przejdę do rzeczy to powiem Wam, że aż zamarłam jak próbowałam się zalogować, a tu wyskakuje info, że WordPress ze względów bezpieczeństwa zablokował mi konto. Na szczęście udało się odblokować. A po drugie mój laptop tak dyszy i grzeje, że obawiam się, że długo nie pociągnie… Przed chwilą się o mało nie oparzyłam…. Czas na nowy?

A co do meritum… W Holandii zrobiła się ładna pogoda, weekend ładny, a we wtorek ma być aż 36 stopni. Jakby ciut za gorąco. Mieliśmy się z Arturem wybrać na wycieczkę rowerową. Dawno mnie namawiał, że są w okolicy ładne dzikie tereny, zero ludzi. Ale za daleko pieszo, trzeba się tam pojechać rowerem. Już kiedyś tam proponował mi swoją „holenderkę”, której nie chciała siostra. Nie dziwię się siostrze, ja też jej nie chciałam. Nawet nie próbowałam na niej pojechać. Okazało się, że blokada przez nieznanym jest w tym wypadku zbyt silna.

Miałam więc wziąć swój rower, wsiąść do pociągu, wysiąść w Z, przenocować z rowerem (znaczy rower w piwnicy, ja u Artura) a rano czyli dziś mieliśmy pojechać. Już na stacji u mnie okazało się, że nie ma bezpośredniego pociągu jak zawsze i trzeba się przesiadać w Amsterdamie. Potem nie mogłam wtargać swojego rowera po schodach, na szczęście znalazł się jakiś dżentelmen. W pociągu na specjalnym miejscu już stał jakiś rower, swój więc postawiłam obok. Niestety podczas jazdy przewrócił się na pana, który siedział na przeciwko… Na szczęście stłukł sobie tylko lekko kolanko, obeszło się bez ran szarpanych. Jak wysiadłam na stacji przesiadkowej to mądrzejsza o doświadczenie ze stacji u mnie zwiozłam rower na dół windą. Niestety bramki na wyjściu okazały się zbyt szybkie i utknęłam w miejscu, z którego nie mogłam się wydostać. Na szczęście wypuścił mnie pan z obsługi sprzątającej… Przytargałam rower na właściwy peron, ale tam okazało się, że mój pociąg odjechał. Jak za pół godziny przyjechał następny to usłyszeliśmy informację, że nie odjedziemy, bo gdzieś tam wybuchł pożar i pociągi odwołano. W międzyczasie Artur dzwonił, a ja tu z rowerem, plecakiem, pół żywa. Chciał abym gdzieś tam podjechała, mówił że to 10 minut. Mnie google map pokazał 50 minut do niego do domu. A ponieważ google zawsze mi zaniża to na bank byłaby godzina. Co najmniej, bo drugą przeznaczyłam na zgubienie się, które na bank by mi się trafiło w pakiecie.

W tym momencie odechciało mi się wycieczki, roweru i wszystkiego. Napisałam Arturowi, że wracam do domu. Jak już dotarłam do domu, to nie miałam ochoty z nim gadać. Ja wiem, że to nie jego wina, ale to był jego pomysł. Prawie się popłakałam z tego wszystkiego. Uruchomiły się we mnie wszystkie złe zmory i niemiłe wspomnienia. Nie odebrałam Artura telefonów, dziadkowi powiedziałam, że idę spać, ale w nocy nie zmrużyłam oka.

Kiedy więc rano Artur zadzwonił i mówił, że miał na myśli, że ja mam gdzieś podjechać, a on by mnie odebrał (w sensie że podjechał swoim rowerem), a w ogóle to pociągi wznowiono po 45 minutach to z trudem powstrzymałam łzy. Powiedziałam, że nie mogę z nim rozmawiać, rozłączyłam się i rozryczałam na całego. Byłam gotowa z nim zerwać, z powodu tego incydentu. Cały dzień przeleżałam pół żywa i to ja napisałam do niego pierwsza wieczorem. W ogóle nie zainteresował się jak się czuję, a ja tu umierałam prawie… Odechciało mi się wypraw pociągiem gdziekolwiek. Ciągle nie czuję się dobrze. W sumie okazało się znowu, że w razie czego jestem sama i nie ma mnie nawet kto przytulić i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze….

Powiedzcie, czy ja nie jestem jednak chora?

Reklama

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s